Zdravo!
Wurstlandzkie piwo, współdzielone z lokalnym włóczęgą, nie zdążyło jeszcze wywietrzeć z głowy starego Bośniaka, kiedy to powoli, acz systematycznie, zbliżał się on do granic swej dawnej ojczyzny od strony Pustkowi Winków. Do swojego raju utraconego, zniszczonej, jednak dalej dumnej matki, która wciąż ma w sobie siłę. Jeśli oczywiście wieści głoszone przez zagranicznych kupców, a poszerzane dalej niczym dżuma przez wurstlandzkie przekupki, były prawdziwe.
- To nie może być prawdą... nie może... nie może... - stary Bośniak dalej prowadził ze sobą wewnętrzne kłótnie, które dawały mu coraz większą, paradoksalnie, satysfakcję. Im bardziej bowiem zbliżał się do swego dawnego domu, tym więcej spotykał on znaków na to, że wieści o ożywieniu na ziemiach dawnej Monarchii Austro-Węgierskiej są prawdziwe. A że był człowiekiem przekornym, nawet wbrew samemu sobie, poprzez struny głosowe zaprzeczał owym sygnałom. Racjonalny mózg, używający percepcji zmysłów, i gorące serce, niesione uczuciem, jak nigdy wcześniej zjednoczyły się ze sobą, dając odpór coraz bardziej lunatycznemu głosowi ust. Stary Bośniak wyglądał przez to niczym szaleniec, który przez ostatnie dekady zakuty był łańcuchami do ścian najgłębszych i najciemniejszych lochów. Co najciekawsze, absolutnie zdawał sobie z tego sprawę. I w ogóle mu to nie przeszkadzało.
Oto bowiem, coraz szybciej, za horyzontem roztaczać się zaczął widok czegoś, czego na tych terenach nie widział od dawien dawna: życia. Tchnięty jakąś nadludzką mocą, wykorzystując ostatnie pokłady energii tkwiącej w ciele, zaczął biec ku dawnym granicom Bośni i Hercegowiny, krzycząc niczym dusza maltretowana przez samego diabła:
- Zdravo! Zdravo Drugari!
Ciało wciąż było na radioaktywnych Pustkowiach. Dusza jednak już dawno była w raju. W Ojczyźnie.